Relacja obozowa


15 lipca 2019, 12:02
Oto jesteśmy - z plecakami w środku lasu. Trzeba by zbudować sobie jakiś dom. 
Zaczęliśmy od namiotów, których poprawne rozstawienie było nielada wyzwaniem. Następnie należało wybudować bramę i tablicę ogłoszeń (a bardziej tablicę regulaminów, ale to tylko szczegół) oraz stawić ogrodzenie.
I zanim się obejrzeliśmy wkradła się fabuła.
Zaczęło się od tajemniczego podróżnika, który zgubił swój wehikuł czasu (nie pytajcie jak - on też nie wie). Oczywiście jako dobrzy ludzie postanowiliśmy mu pomóc i dzięki kreatywności stworzyliśmy dla niego nowy wehikuł, który został dumnie ochrzczony 
„Nerdowskim Ołtarzem". 
I na tym zeszły pierwsze trzy dni. Później oczywiście skorzystaliśmy z naszego wynalazku, gdyż nie został on zbudowany po to aby leżał na podobozie, i udaliśmy się dzięki niemu do przyszłości. A ona nie była specjalnie spektakularna. Zamiast latających aut, o których zawsze marzyliśmy jako dzieci, zastaliśmy tylko brud, ruiny i co najważniejsze epidemię. Chcieliśmy się dowiedzieć dlaczego to wszystko się stało i jak można powstrzymać ten chaos. Podczas zwiadu, na który wyruszyliśmy znaleźliśmy parę kluczowych informacji, ale i tak najwięcej dowiedzieliśmy się chyba od pewnej osoby o imieniu Felicja, którą złapało FBI. Przyprowadzili ją do nas byśmy ją przesłuchali, a my głodni informacji zrobiliśmy to. Najpierw była bardzo przeciwna mówieniu nam czegokolwiek o jej pracach w laboratorium, jednak gdy po prostu zaczęliśmy jej na spokojnie zadawać pytania otworzyła się przed nami. Po tym jak dowiedzieliśmy się więcej o chorobie i antidotum na nią, ruszyliśmy w dalszą podróż tym razem nie w czasie, a w przestrzeni. I tu zaczęła się nasza wędrówka, która również została zrelacjonowana. I to jak!
 
Zacznijmy od dnia pierwszego. Po spakowaniu ubrań na dwa dni i załadowania do plecaków jedzenia z bazy wyruszyliśmy prosto w kierunku Brus (naszego pierwszego przystanku). Przez pierwsze parę godzin wędrówki, do około godziny 12, nie było tak źle, zwykła leśna droga bez szczególnych upałów. Czasem nawet przyjemnie mijało się okoliczne atrakcje jak kamienne kręgi czy piękna roślinność, ale wszystko co dobre kiedyś się kończy. Od południa, które równało się z opuszczeniem
"niebios" (klimatyzowanego sklepu) wyruszyliśmy w dalszą drogę, która niestety nie prowadziła już przez cudowny las pełen cienia i chłodnego wiatru, a przez szosę gdzie temperatura pozwalała na smażenie na niej jajek. Lecz nic nam nie straszne, regularne uzupełnianie wody i elektrolitów pozwoliło nam jakoś dotrwać do godziny 14 kiedy to dojechał do nas obiad. Tortille na zimno nie były takie złe chyba, że dobrało się złe składniki to co innego... aaale pomińmy to ;). Dalsza wędrówka była przyjemniejsza, temperatura już nie rosła a malała, a dystans przebyty był większy od tego do przebycia.W pewnym momencie nasza wycieczka zatrzymała się przy moście, pod którym jezioro spadało parę metrów i zmieniało się w rzekę; ochłodzenie w tym naszych brudnych i spoconych nóg było genialnym pomysłem. Już finalny etap pierwszej części naszej wędrówki dobiegał końca, dochodziła godzina 20:30, a my w tym momencie przechodziliśmy przez cudowne pole zboża, które w połączeniu z tym, że słońce chyliło się już ku zachodowi wyglądało nieziemsko! Po około 40 minutach byliśmy na miejscu noclegowym, które ogarnęły dla nas nasze cudowne druhny przyboczne. Było super! Wbrew pozorom piwnica bez okien może być super miejscem na spanie po 25 kilometrowej wędrówce. Nasze nogi i głowy odmawiały już posłuszeństwa więc był to czas najwyższy na umycie się i pójście spać.
 
Dnia następnego po obfitym śniadaniu składającym się z kanapek z czokofini i ogórka wyruszyliśmy w dalszą podróż. Pogoda była już łaskawsza brak słońca i chłodny wiatr były tą lepszą opcją. Tego dnia wędrówki oprócz emocjonujących zawodów z rzucania nakrętką od wody i przelotnych opadów nic ciekawego się nie działo. Po dojściu do celu okazała nam się piękna baza hufca ZHP Gdynia w Czernicy gdzie mieliśmy spędzić noc. Po rozstawieniu namiotu w, którym mieliśmy spać rozpoczęła się gra fabularna związana z odnalezieniem szalonego doktora, który spowodował epidemię. Okazało się, że wirus miał zabić połowę ludzkości, ale coś poszło nie tak i niektórzy zamienili się w mutanty. Po tej wstrząsającej informacji potrzebowaliśmy chwili odpoczynku i nazbierania sił przed powrotem na bazę, więc udaliśmy się spać.
 
Dzień trzeci naszej wyprawy zaczął się od czekania aż pojawi się nasz transport. Po śniadaniu, gdy przyjechał do nas miły pan z kajakami wpakowaliśmy się do nich i wyruszyliśmy w podróż przez piękne krajobrazy. Nie było jednak tak prosto. Kolejne trzy godziny naszej przeprawy prowadziły przez wbrew pozorom tragiczne do przebycia jezioro. Prądy były tak zdradzieckie, a co drugie machnięcie wiosłem obracało kajak o 90 stopni! Na szczęście po paru godzinach dotarliśmy do zapory, która była naszym małym przystankiem z przenoszeniem kajaków z jeziora i jedzeniem. I tu zaczęła się część na rzece, która była wprost genialna! Zero prądów znoszących na boki za to mnóstwo tych pchających do przodu co było miłą odmianą. Po kilku godzinach dotarliśmy do Rytla gdzie oddaliśmy kajaki i poszliśmy na pizze, która była przyjemnym doświadczeniem po kilku godzinach spływu. Po chwili odpoczynku poszliśmy na pociąg, który przewiózł nas prosto do Czarnej Wody skąd droga prowadziła już prosto do Leśnej.
 
Po wędrówce potrzebowaliśmy przynajmniej jednego dnia przerwy by móc odpocząć po tych wszystkich trudach. I go dostaliśmy! A przynajmniej część z nas, bo już kolejnego dnia naszym zadaniem było zamienienie się rolami z kadrą. Najtrudniejsze zadanie miała Martyna, która została tego dnia naszą komendantką. To było naprawdę ciężkie, ale na szczęście Martynce i reszcie naszej "kadry" poszło świetnie a zajęcia, które nam przygotowali były naprawdę dobrze zorganizowane i zabawne. Następnego dnia za to, już od rana przygotowywaliśmy się do chatek, na które mieliśmy wyjść przed obiadem i wrócić dopiero za dobę. Nie wszystko jednak poszło po naszej myśli, ponieważ temperatura była tak nieznośna, że nasza "ewakuacja" została przełożona na wieczór, gdy zrobi się już trochę chłodniej, a my zamiast smażyć się na słońcu i 
odwadniać się gdzieś na środku drogi obejrzeliśmy film w zimnym (!) budynku. 
Późnym popołudniem wyruszliśmy według planu na chatki, na których bawiliśmy się wspaniale! Niestety zabawa skończyła się szybko i już kolejnego dnia wróciliśmy na podobóz. Tam mieliśmy trochę czasu dla siebie by odpocząć.
Niedługo później dowiedzieliśmy się, że jest sposób by zatrzymać epidemie. Antidotum, które mieliśmy wykonać z pięciu składników. Dwa z nich dostaliśmy od doktora. Kolejne wygraliśmy podczas konkurencji na celebracji miejscowego święta. Pozostałe zostały nam wydane by móc skończyć eliksir jak najszybciej. 
Przetestowaliśmy go na pewnym mężczyźnie i okazało się, że działał! Dnia kolejnego nauczyliśmy się trochę o "zero waste", a następnie zbudowaliśmy stół do szachów i huśtawkę! Na samym końcu naszej fabuły (i na końcu obozu) w końcu wróciliśmy do naszych czasów by zasiąść w sądzie i udowodnić Górze (tym złym i odpowiedzialnym za wszystko), że nie mieli racji i że wirus był okropnym pomysłem. I udało się! 
Potem czekały nas już tylko śluby (które były świetne!), bieg i ognisko końcowe, które sami zoorganizowaliśmy.
 
Na dodatek w środku obozu odbyło się baaardzo ważne wydarzenie! Szóstka z nas dostała barwy drużyny, a cztery dziewczyny otrzymały swoje chusty próbne! To było wyjątkowe. I gdyby wciąż brakowało nam emocji, kadra, już tydzień później, zafundowała nam wieczór pełen wzruszenia, podczas którego
okazało się, że jedna z naszych ukochanych przybocznych oddaję swoją funkcję. Na szczęście zapewniła nas ona, że mimo wszystko nas nie opuści i dalej będzie nam pomagała!




Więc podsumowując obóz był niesamowity. Pełen emocji, dobrej fabuły i ładnej pogody. I komarów, ale to możemy pominąć. W każdym razie, podobało nam się i mamy nadzieję, że w przyszłym roku będzie równie dobrze jak nie lepiej :)
 
...
 
 
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz